Słyszę
głośny krzyk.
Zaczynam
się trząść z zimna. Znowu.
Opatulam
się szczelniej marną namiastką koca, który nam dali, gdy wreszcie, po kilku
długich miesiącach, zawitała do nas wiosna.
Kaszlę
głośno, że prawie budzę przez to swoją „współlokatorkę”, przez moment zaciskam
mocno wargi, błagam Boga, żeby tylko się nie obudziła. Wiem, jak mogłoby się to
skończyć, nagłe przerwanie snu Margaret na pewno nie przysłużyłoby mi się.
Przez półtora roku miałam okazję doświadczyć jej zmiennych humorów, które
właściwie nie były uzasadnione niczym.
Mogę
swobodnie wypuścić powietrze, gdy zauważam, że tylko przekręca się na drugi
bok. Sama robię dokładnie to samo. Teraz mam przed oczami paskudnie pomalowaną
ścianę, przez która niejednokrotnie przedzierały się pluskwy. Nienawidzę tego
miejsca, nienawidzę tego łóżka, nienawidzę moich ostatnich dwóch lat, które
musiałam spędzić w tym obślizgłym miejscu.
Wciskam
dłoń pod poduszkę i próbuję odszukać na ślepo kalendarzyk. Macam prześcieradło
dość powoli, ale nie wiem dlaczego. Nie boję się.
Jest
już dobrze po północy, a mimo to ja ciągle nie śpię. Mam świadomość czym to poskutkuje.
Jutro z pewnością będę nie do życia, ale taka jest cena mojej porażki. To moja
nauczka. Nie żałuję.
Odnajduję
w końcu kawałek papieru, przejeżdżam po nim kciukiem, zaczynam liczyć dni do
mojego wyjścia, niewiele mi pozostało.
Jedynie
ta myśl napawa mnie szczęściem, jest moja nadzieją.
Stukam
palcami o nieprzykryty prześcieradłem kawałek drewna.
I
myślę, i czekam, i marzę o wyjściu z piekielnego więzienia.