7 mar 2015

Prolog





Słyszę głośny krzyk. 
Zaczynam się trząść z zimna. Znowu. 
Opatulam się szczelniej marną namiastką koca, który nam dali, gdy wreszcie, po kilku długich miesiącach, zawitała do nas wiosna. 
Kaszlę głośno, że prawie budzę przez to swoją „współlokatorkę”, przez moment zaciskam mocno wargi, błagam Boga, żeby tylko się nie obudziła. Wiem, jak mogłoby się to skończyć, nagłe przerwanie snu Margaret na pewno nie przysłużyłoby mi się. Przez półtora roku miałam okazję doświadczyć jej zmiennych humorów, które właściwie nie były uzasadnione niczym.
Mogę swobodnie wypuścić powietrze, gdy zauważam, że tylko przekręca się na drugi bok. Sama robię dokładnie to samo. Teraz mam przed oczami paskudnie pomalowaną ścianę, przez która niejednokrotnie przedzierały się pluskwy. Nienawidzę tego miejsca, nienawidzę tego łóżka, nienawidzę moich ostatnich dwóch lat, które musiałam spędzić w tym obślizgłym miejscu.
Wciskam dłoń pod poduszkę i próbuję odszukać na ślepo kalendarzyk. Macam prześcieradło dość powoli, ale nie wiem dlaczego. Nie boję się. 
Jest już dobrze po północy, a mimo to ja ciągle nie śpię. Mam świadomość czym to poskutkuje. Jutro z pewnością będę nie do życia, ale taka jest cena mojej porażki. To moja nauczka. Nie żałuję.
Odnajduję w końcu kawałek papieru, przejeżdżam po nim kciukiem, zaczynam liczyć dni do mojego wyjścia, niewiele mi pozostało. 
Jedynie ta myśl napawa mnie szczęściem, jest moja nadzieją.
Stukam palcami o nieprzykryty prześcieradłem kawałek drewna.
I myślę, i czekam, i marzę o wyjściu z piekielnego więzienia.